Paulina Pacuła, OKO.press, Polska
Holandia jest jednym z tych kilku krajów UE, gdzie skrajna prawica może zdobyć najwięcej mandatów w eurowyborach. Tłumaczymy, dlaczego jest tak popularna i sprawdzamy, czy wyjście Holandii z Unii to realne niebezpieczeństwo
Korespondencja z Holandii
Pociągi między Rotterdamem a Hagą kursują praktycznie co dwadzieścia minut. Dwa z czterech największych miast Niderlandów (największy jest Amsterdam, a najmniejszy z największych Utrecht) stanowią jedną metropolię – są połączone gęstą siecią komunikacji publicznej, z której korzysta około 3 miliony mieszkańców.
Dojazdy nie stanowią więc problemu, ale standard pociągów zaskakuje.
Dzień przed wyborami do PE, w środę 5 czerwca, o godzinie 11:56 na tor dziewiąty rotterdamskiego dworca wtacza się skład co najmniej z lat 80. Wysokie metalowe schody, wytarte niebieskie skajowe siedzenia, poplamione podłogi, wiekowe toalety. Konduktor potwierdza moje szacunki wieku pociągu. To produkowany w latach 80. „ICM”, wciąż jeden z popularniejszych składów holenderskich kolei.
„Ładne, nowoczesne pociągi jeżdżą w Polsce, Czechach i Bułgarii, które dostały na to środki z UE” – mówi, gdy zagaduję go o wiek pociągu. Okazuje się, że był na wakacjach w tej części Europy. Odremontowane dworce i nowiutkie składy zrobiły na nim spore wrażenie.
„Holandia też powinna dostawać środki na udoskonalanie kolei. Ale nie dostaje, bo jest za bardzo rozwinięta” – mówi z nutą goryczy.
Dla wszystkich tylko nie dla nas
I faktycznie. Środki z funduszy spójności (obok puli na wspólną politykę rolną, stanowią największą część budżetu UE) tylko w niewielkim stopniu trafiają do Niderlandów. Służą bowiem wyrównywaniu szans w UE – przekazywane są głównie do tych regionów, które są najmniej rozwinięte. Holandia się do nich nie zalicza.
Np. z puli na lata 2021-2027 Holandia dostała nieco ponad 1,5 mld euro, Polska – ponad 75 mld euro. Duża dysproporcja była też widoczna w przypadku wypłat z popandemicznego Funduszu Odbudowy. Alokacja dla Holandii sięgnęła około 5,4 mld euro. Dla Polski – po rewizji KPO – 59,8 mld euro.
Jednak fakt, że Holandia jest płatnikiem netto do unijnego budżetu, nie jest przecież dla nikogo zaskoczeniem. Taka sytuacja ma miejsce od lat 90., kiedy po kolejnych rozszerzeniach pod koniec lat 80. ustanowiono politykę regionalną UE i zaczęto realizować wypłaty polityki spójności.
Ta dysproporcja zaczyna jednak coraz bardziej przeszkadzać.
Gorycz, którą zdaje się słychać w ustach rotterdamskiego konduktora, widać także w badaniach opinii publicznej przed wyborami do Parlamentu Europejskiego.
W pierwszej połowie maja holenderski think tank Clingendael przepytał reprezentatywną grupę ponad 4,3 tysięcy osób na temat tego, jak oceniają działanie UE oraz czego oczekują od współpracy w ramach Unii. Wyniki tych badań są dość zaskakujące.
Tylko 12 proc. Holendrów uważa, że UE robi coś dla nich, że korzystają w jakiś sposób z członkostwa w UE.
Większość badanych jest zdania, że UE w dużo większym stopniu działa na rzecz:
- międzynarodowych korporacji (tego zdania jest 62 proc. badanych),
- migrantów (49 proc. badanych),
- polityków (46 proc.),
- osób bogatych (43 proc.),
- urzędników (35 proc.),
- osób spoza UE (30 proc.).
Zdaniem respondentów mniej korzyści z UE niż mieszkańcy Holandii mają jedynie małe i średnie przedsiębiorstwa. O tym, że Unia dba o ich interes, przekonanych jest tylko 10 proc. badanych.
Pozytywnie tylko o działaniu w pandemii
Jeszcze gorzej wypada ocena konkretnych polityk unijnych. Spośród 13 obszarów polityki, o które zapytano, w przypadku 12 oceny negatywne dominują nad pozytywnymi.
Holendrzy są niezadowoleni z unijnych zasad dotyczących migracji (68 proc. badanych wyraziło niezadowolenie z tego powodu), wspólnej polityki rolnej (66 proc. niezadowolonych), polityki klimatycznej (55 proc.), reakcji na konflikt Hamasu z Izraelem (50 proc.), polityki energetycznej (50 proc.) oraz reakcji na wojnę w Ukrainie (46 proc. niezadowolonych).
Jedyny obszar, w którym więcej osób wyraża zadowolenie niż jego brak, jest reakcja UE na pandemię.
Ponadto aż 86 proc. respondentów jest zdania, że problemem UE są strategiczne zależności, które bardzo osłabiają unię:
- uzależnienie od rosyjskiego gazu,
- zależność od Stanów Zjednoczonych w kwestiach obrony,
- zależność handlowa od Chin w kwestii dostaw wielu produktów.
Ci respondenci oczekiwaliby, że UE stawi temu czoła i uwolni się od tych niebezpiecznych zależności.
Niezadowolenie – tak, nexit – nie
„Holendrzy są ogólnie dość niezadowoleni z funkcjonowania UE, ale jednocześnie, jako najstarsze państwo członkowskie, raczej nie kwestionują swojego członkostwa” – mówi OKO.press Louise van Schaik, szefowa działu EU & Global Affairs w Clingendael.
Badanie pokazuje bowiem, że pomimo niezadowolenia z wielu przejawów funkcjonowania UE, zdecydowana większość badanych – aż 75 proc. – chce pozostania Holandii w UE.
Tylko 15 proc. chciałoby widzieć Holandię poza UE.
„Holandia to mały kraj i Holendrzy zdają sobie sprawę, ile czerpią ze wspólnego rynku. Ale członkostwo w UE ma też swoje wady. Duża część holenderskiej populacji ma poczucie, że Holandia stała się trochę za bardzo zatłoczona – to jeden z najgęściej zaludnionych krajów UE. Przy migracji i kryzysach uchodźczych, napływ ludności trudno jest kontrolować. Do tego dokłada się swoboda przemieszczania w UE – w Holandii są setki tysięcy pracowników z innych krajów UE oraz studenci. To bardzo napędza wzrost cen nieruchomości. W połączeniu z rosnącymi kosztami życia i pogłębianiem się rozwarstwienia społecznego okazuje się, że pewna część holenderskiego społeczeństwa ubożeje. To sprawia, że holenderskie postawy względem UE ewoluują w niepokojącym kierunku. Politycznym beneficjentem tych nastrojów jest właśnie skrajna prawica” – dodaje badaczka.
Dominującą emocją, na której buduje prawica, jest właśnie to: rozczarowanie.
Jeden z czterech
„Awokado za 1 euro!”, „kukurydza po 50 centów!”, “śledzie po 5 euro za kilogram!” – sprzedawcy na haskim Haagse Markt przekrzykują się nawzajem, a ich melodyjne okrzyki zmieszane ze skrzekiem mew i rozmowami przechodniów, wypełniają przestrzeń równie szczelnie jak zbyt głośna muzyka w supermarkecie.
Po półgodzinnej podroży nieco zdezelowanym pociągiem, docieram na ten jeden z największych targów w Europie. 1,5 kilometra alejek, około tysiąca stoisk, dziesiątki tysięcy kupujących każdego dnia. Tu ma się odbyć ostatnie przed czwartkowymi wyborami spotkanie wyborcze Geerta Wildersa, lidera holenderskiej skrajnej prawicy.
Wilders już w listopadzie 2023 odnosi pierwszy sukces wyborczy: jego Partia Wolności (PVV) wygrywa wybory do holenderskiego parlamentu. Formowanie koalicji zajmuje co prawda kilka miesięcy, a – żeby powstrzymać Wildersa przed faktycznym sprawowaniem władzy, umowa koalicyjna zakłada, że żaden z liderów czterech tworzących koalicję partii nie zajmie żadnego stanowiska w rządzie, ani tym bardziej nie stanie na jego czele. Mimo to Wildersowi udaje się najważniejsze: skłonić innych do współpracy z PVV.
Teraz ma szansę na zwycięstwo w wyborach europejskich. PVV może zdobyć 9 z 31 należnych Holandii mandatów w PE.
Liczba mandatów jest nieduża (Holandia to mały kraj), ale istotne jest coś innego: Holandia może być jednym z czterech krajów – obok Francji (30 mandatów dla Zjednoczenia Narodowego Marine Le Pen), Austrii (6) i Belgii (4), gdzie eurosceptyczna skrajna prawica wprowadzi najwięcej posłów do PE.
To istotna zmiana, która pokazuje, że pochód skrajnej prawicy przez Europę trwa w najlepsze i przynosi tym partiom sukcesy.
A Wilders to skrajna prawica w najgorszym wydaniu: ksenofobiczna, antyimigrancka, islamofobiczna, eurosceptyczna, jeszcze do niedawna wyraźnie prorosyjska (ale dowodów na finansowanie ze źródeł rosyjskich na razie brak). Od niemal dwudziestu lat buduje poparcie głównie na antyimigranckich i islamofobicznych hasłach. Choć jego retoryka w ostatnich miesiącach znacznie złagodniała – PVV stała się już partią mainstreamu.
Haagse Markt to miejsce, gdzie najlepiej widać tak atakowaną przez Wildersa różnorodność holenderskiego społeczeństwa: równie energicznie do zakupów na swoim stoisku przechadzających zachęca 55-letni Hank, rotterdamski rybak z dziada pradziada, co sprzedający tuż obok kwiaty Valentin – potomek migrantów z Somalii.
„Chcecie terrorystów, głosujcie na lewicę”
„Chcecie otwartych granic, więcej terrorystów, nożowników i zwolenników Hamasu w Holandii? Głosujcie na lewicę!” – krzyczy Wilders do niedużego grona sympatyków PVV. „Im więcej poszukiwaczy azylu tu przyjedzie, tym mniej będzie mieszkań i domów dla nas” – przestrzega.
Grupa jego sympatyków stoi nieco stłoczona między niewielkim stoiskiem rybnym a kamienicą na rogu ulicy Heemstraat, przy której znajduje się targ. Okazuje się, że zawiodła organizacja.
Spotkanie wyborcze Wildersa miało się odbyć na dużym trawiastym skwerze po drugiej stronie ulicy, ale w tym samym czasie odbywa się tam uroczystość upamiętniająca 151. rocznicę przymusowej migracji zarobkowej ludności hinduskiej z Indii do będącego holenderską kolonią południowoamerykańskiego Surinamu.
W XIX wieku Hindusi byli ściągani do Surinamu na mocy porozumienia między władzami kolonialnymi obu imperiów, głównie do pracy na holenderskich plantacjach bawełny. Byli potrzebni po tym, gdy w 1863 roku w holenderskich koloniach zrezygnowano z niewolnictwa.
Po jednej stronie ulicy część Holendrów upamiętnia swoją trudną, naznaczoną kolonialną przemocą historię; po drugiej, jedno po drugim, lecą w przestrzeń antyimigranckie hasła.
„Idźcie głosować i wybierzcie tych, którzy chcą bardziej restrykcyjnej polityki migracyjnej. Głosujcie na PVV! My stawiamy Holendrów na pierwszym miejscu!” – przekonuje Wilders.
Populistyczne podziały
„Dla Wildersa Holendrzy o pochodzeniu hinduskim nie stanowią »aż takiego problemu«, jeśli mówić jego językiem. Kiedy Wilders mówi o konieczności ograniczenia migracji ma na myśli przede migrację nową – zarobkową, uczelnianą (w tym z krajów Europy Środkowo-Wschodniej), oraz – przede wszystkim – z krajów muzułmańskich” – tłumaczy Ben Crum, profesor na wydziale socjologii, politologii i administracji publicznej z Uniwersytetu w Amsterdamie.
W ten sposób Wilders pośrednio uderza jednak także w liczną w holenderskim społeczeństwie grupę potomków migrantów z kolonizowanych przez Europejczyków państw Afryki: szczególnie osoby pochodzenia marokańskiego, somalijskiego, gwinejskiego czy nigeryjskiego, które do Holandii przyjechały także z innych europejskich kolonii.
„Każdy populista musi zdecydować, kogo wyklucza z pojęcia »prawdziwego narodu«. Wilders jest bardzo ostrożny w tym, by nie sprawiać wrażenia białego nacjonalisty: nie wyklucza wszystkich osób o imigranckim pochodzeniu, bo to zupełnie kwestionowałoby multietniczny charakter holenderskiego społeczeństwa. On zawęża tę grupę do osób wyznających islam” – tłumaczy prof. Crum.
Mimo to antyimigrancka narracja Wildersa ma rasistowski podtekst: gdy Wilders mówi o tej „prawdziwej Holandii, której już nie ma” i Holendrach, którzy znikają w tłumie pracowników zza granicy, czy tzw. poszukiwaczy szczęścia, jako przykład podaje dwie postaci archetypicznych obywateli Holandii: Henka i Ingrid.
„To nigdy nie jest powiedziane wprost, ale Henk i Ingrid to raczej biali chrześcijanie, którzy prowadzą jakiś nieduży biznes w małej holenderskiej miejscowości. To oni wytrwale pracują i płacą te wysokie podatki, z których potem krocie idą do unijnego budżetu – na sprowadzanie migrantów, czy budowę nowych dróg i linii kolejowych gdzieś na wschodzie Europy. To oni są tą grupą, o którą dziś nikt się rzekomo nie troszczy” – tłumaczy tę perspektywę prof. Crum.
Płacić mniej i musieć mniej
To dlatego postulaty skrajnej prawicy na te wybory to przede wszystkim ograniczenie migracji („Holendrzy mają nadzieję, że będą mogli płacić i nie przyjmować więcej migrantów” – mówi profesor Crum w odniesieniu do paktu migracyjnego) oraz negocjowanie ustępstw od unijnych wymogów:
- Zielonego Ładu we wspólnej polityce rolnej („Holenderscy farmerzy chcą móc więcej zanieczyszczać” – mówi ironicznie Crum),
- czy w kwestii wpłat do unijnej kasy.
Każdorazowo przy negocjacjach unijnych wieloletnich ram finansowych (czyli siedmioletniego budżetu UE), Holandia negocjuje z Komisją Europejską szczegóły dotyczące sposobu obliczania należnych składek. Co do zasady holenderski rząd nie zgadza się z unijną interpretacją, która składki pochodzące z pobieranych przez państwo członkowskie ceł od towarów importowanych na unijny rynek nie uważa za część narodowej kontrybucji, tylko traktuje państwo członkowskie jako pośrednika, jedynie pobierającego opłaty stanowiące przychód UE.
Będąca potęgą handlową Holandia, to za pośrednictwem jej portów do UE wjeżdża ogromna ilość towarów, uważa, że taka interpretacja jest niesprawiedliwa – fakt, że Holandia rozwinęła gigantyczne i sprawnie funkcjonujące porty, w związku z czym inkasuje ogromne cła, to nie zasługa UE. Rząd holenderski każdorazowo domaga się więc zwiększenia odsetka ceł, który ma zostać w kraju.
Lider skrajnie prawicowej partii PVV obiecuje większą bezkompromisowość w negocjacjach z Brukselą.
„Chcemy nasze pieniądze z powrotem” – powtarza, z lubością cytując brytyjską Żelazną Damę Margaret Thatcher, która na podobnej zasadzie w 1984 roku wynegocjowała rabat od składek dla Wielkiej Brytanii.
Dziś wciąż wpisany w program PVV holenderski „nexit”, w sprawie którego Wilders obiecywał referendum, raczej nie jest podnoszony przez polityków PVV.
„Holendrzy nie chcą »nexitu«, raczej oczekują, że uda im się trochę rozluźnić »dyktat Brukseli« poprzez uzyskanie jakichś ustępstw na forum UE. Holandia to mały kraj, a ludzie zdają sobie sprawę z tego, że z każdego euro wydanego na politykę spójności, ostatecznie nasze PKB zasila kilkadziesiąt euro wygenerowane na wspólnym rynku. Z jednej strony narzekamy na wysokie składki do budżetu UE, a z drugiej wiemy, co z tego mamy. Ci, którzy głosują na skrajną prawicę, oczekują raczej weryfikacji tego, na co wydawane są pieniądze z UE” – mówi OKO.press Mariken van der Velden, profesorka na Wydziale Nauk Społecznych oraz Nauk o Komunikacji Wolnego Uniwersytetu w Amsterdamie.
Timmermans vs. Wilders
Te wszystkie kwestie ogniskują się w ostrej rywalizacji politycznej, która przybiera głównie postać narracyjnego starcia między bardzo proeuropejskimi socjaldemokratami z Partii Pracy Fransa Timmermansa i Zielonymi Basa Eickhouta, a szeroko pojętą mniej lub bardziej eurosceptyczną, konserwatywną lub skrajną prawicą: PVV oraz pozostałymi partiami, które zdecydowały się na kontrowersyjną zdaniem wielu koalicję.
Te partie to VVD odchodzącego premiera Marka Ruttego, powołana do życia w sierpniu 2023 roku centroprawicowa Nowa Umowa Społeczna Pietera Omtzigta oraz agrarna BBB, Ruch Rolnik-Obywatel.
Sondaże przed wyborami do PE dawały PVV szanse na 9 mandatów, a prowadzące kampanię wspólnie Partia Pracy i Zieloni mogli liczyć na conajmniej 8 mandatów. Za to należąca do grupy liberałów Odnowić Europę VVD (krytykowana za zgodę na koalicję rządową z Wildersem) oraz centrowa Democraten 66 najpewniej utrzymają stan posiadania – 7 mandatów.
Największą zmianą, którą przyniosą te wybory, będzie powrót do Parlamentu Europejskiego partii Wildersa, która już w kadencji 2014-2019 miała 4 mandaty, ale później, na skutek kryzysu wewnętrznego, chwilowo zniknęła z europejskiej sceny.
Dziś PVV ma szansę na powrót z przytupem.
W dość słabej i mało widocznej kampanii przed tymi wyborami najmocniej rzucało się w oczy starcie lidera Partii Pracy Fransa Timmermansa oraz lidera PVV – Geerta Wildersa.
Wilders uderzał w lewicę, która „wpuszcza do Europy terrorystów”, a Timmermans w „przyjaciół Putina”.
„Wilders i przyjaciele Putina chcą osłabić Europę. Wybierz Europę, w której każdy jest wolny, a wartości demokratyczne są chronione. Wybór jest jasny: głosujesz »za« czy »przeciw« wolnej, zrównoważonej, bezpiecznej i demokratycznej Europie? 6 czerwca będziesz miał na to wpływ” – tak do wyborców apelował Frans Timmermans w mediach społecznościowych przed czwartkowymi wyborami do PE.
Najbardziej polaryzujące kwestie, w przypadku których widać wielki rozdźwięk między prawicą a lewicą, to:
- sprawa zasobów, które powinny być przeznaczane na ochronę unijnych granic (dla wyborców prawicowych to sprawy absolutnie priorytetowe, dla wyborców socjaldemokracji i lewicy niekoniecznie),
- transformacja energetyczna i adaptacja do zmian klimatu (bardzo ważna dla wyborców PvdA oraz Zielonych, znacznie mniej istotna dla wyborców prawicy),
- militarne wsparcie dla Ukrainy – wśród wyborców PVV ta kwestia jest ważna tylko dla 24 proc. wyborców (tylu respondentów uważa, że Holandia powinna przeznaczać na to środki z budżetu), wśród wyborców PvdA i Zielonych ten odsetek wynosi 65 proc.
Jeszcze bardziej przeciwni wydatkom na pomoc Ukrainie z holenderskiego budżetu są wyborcy bardziej skrajnie prawicowej niż PVV partii Forum dla Demokracji Thierry’ego Baudeta. Tu wspieranie Ukrainy akceptuje tylko 4 proc. wyborców.
Bardziej spójne stanowisko wyborcy lewicy i prawicy mają w kwestii spraw związanych z obronnością i bezpieczeństwem. Jako priorytet wskazuje to około 70 proc. badanych w obu grupach.
Po wyborach europejskich PVV najpewniej zasili najbardziej eurosceptyczną grupę Tożsamość i Demokracja, w której obecnie dominuje Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen oraz włoska Lega Matteo Salviniego (którą jednak w tych wyborach czekają spadki). PVV to jedna z tych partii, które przyniosą eurosceptykom najwięcej mandatów. Wzrost liczebności partii eurosceptycznych i narodowo-konserwatywnych to jeden z najbardziej niepokojących trendów w tych wyborach. Pod znakiem zapytania stoi to, czy Europa wciąż będzie rządzona przez gotową do trudnych kompromisów koalicję sił centrolewicowych, liberalnych i centroprawicowych, czy czeka nas mocny skręt na prawo.
Nic decydującego
Pomimo tych istotnych kwestii, o które toczy się polityczna gra, przed wyborami do Parlamentu Europejskiego w Holandii nie widać jakiegoś większego poruszenia. Chodząc po Hadze czy Rotterdamie, trudno nawet dostrzec oznaki toczącej się kampanii. Reklam politycznych jest stosunkowo niewiele.
Najbardziej w oczy rzucają się stojące gdzieniegdzie wielkoformatowe bilbordy z małymi plakatami wyborczymi wszystkich 20 komitetów, które startują w tych wyborach. To kampania informacyjna finansowana ze środków państwowej komisji wyborczej. Każdy plakat jest tej samej wielkości – to działanie profrekwencyjne, które ma zagwarantować równy dostęp do informacji.
Czyżby Holandię, tak jak Polskę, trawiło wyborcze znużenie po maratonie wyborczym?
Dopiero co w listopadzie Holendrzy głosowali w wyborach parlamentarnych, do dziś nie doczekali się sformowania rządu. Przy kolejnych europejskich elekcjach widać też, że wybory europejskie w Holandii nie przyciągają tłumów – frekwencja jest stosunkowo niska.
„Holandia jest małym krajem, wybiera tylko 31 europosłów. Holendrzy na UE narzekają, ale są też do niej bardzo mocno przyzwyczajeni. Stąd raczej nie mają poczucia, że jakoś szczególnie decydują o przyszłości Europy” – podsumowuje prof. Crum.